Kilkadziesiąt kichnięć jedno po drugim, lecąca z nosa woda, zaczerwienione, swędzące i opuchnięte oczy, ból głowy i trudny do opisania, utrudniający oddychanie, ucisk między klatką piersiową a przełykiem. Alergio giń!
Pojawiła się w zeszłym roku, kiedy jeszcze w moim brzuchu siedziała Franka. Nigdy wcześniej nie miałam takich objawów i ponieważ występowały wymiennie, trudno mi było je zidentyfikować. Po zrobieniu testu nie było jednak watpliwości. Uczulenie na brzozę. Pięć w sześciostopniowej skali. Nieźle. Dostałam jakiś spray do nosa i miałam używać dwa razy dziennie. Ponieważ, tak szybko jak moje uczulenie się pojawiło, tak szybko minęło, w zasadzie nie zdążyłam wypróbować leku.
W Indiach w ogóle nawet o nim nie pomyślałam. Nie miałam tam żadnego z objawów. Może dlatego, że nie ma tam ani jednej brzozy ;).
Parę dni temu zaczęło się ze zdwojoną siłą. Wczoraj miałam poważne problemy z oddychaniem. Dziś sytuacja jest na tyle poważna, że po obudzeniu ciężko mi było otworzyć oczy, bo są tak opuchnięte. Nie jest łatwo. Tym bardziej, że przez to, że w dalszym ciągu karmię piersią, nie mogę przyjąć mocnych leków. Biorę tabletki, kropie oczy, niestety ulgi brak. A może i jest, bo bez tego, byłoby jeszcze gorzej?
Jest szczyt pylenia brzozy. W powietrzu same alergeny. Te i masa innych. Niby lepiej byłoby siedzieć w domu i nie otwierać okien, no ale to niemożliwe. Możliwe natomiast, że moje dzieci cały dzień będą świetnie się bawić uciekając przede mną i krzycząc „Aaaaaaaaaa! Potwór!!!!”
